literature

Johnlock: morphine toast

Deviation Actions

FanRubyGloom's avatar
By
Published:
4.4K Views

Literature Text

Muzyczka > www.youtube.com/watch?v=6Pc2A6…

ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przerażeni


- Sherlock... - odezwałem się, podchodząc cicho do kanapy, na której tak często leżał detektyw. Zazwyczaj wtedy zlegał na plecach, przymykał oczy, dłonie układał w piramidkę i intensywnie myślał. Teraz jednak było inaczej, wszystko było inaczej. Sherlock leżał na boku jak mały tobołek z ubraniami, a jego niewidzący wzrok wbijał się intensywnie w coś, co mógł dostrzec tylko on. Mógłbym w sumie powiedzieć: wpatrywał się w pustkę.

Nie odpowiedział. Wydawało mi się, że nawet nie oddychał. W końcu jednak musiał zamrugać. Jego dziwnie teraz błyszczące oczy były dziś szare.

Lubiłem patrzeć, jak zmieniają się jego oczy. Inny odcień, przy innym nastroju. Jasnoniebieskie, kiedy Sherlock był skupiony i kiedy myślał. Zielonkawe, kiedy cieszył się, dokonał jakiegoś odkrycia, kiedy patrzył na mnie, kiedy razem zwijaliśmy się ze śmiechu. Kiedy był smutny, przybity lub zrezygnowany były szarawe. Dziś były niczym pochmurne niebo.

Być może tylko mi się tak wydawało, że jego oczy były tak zmienne. Ale lubiłem tak o tym myśleć. Nawet oczy Sherlocka bywają zwierciadłem duszy.

- Sherlock... - powtórzyłem prawie szeptem, nie oczekując do końca odpowiedzi.

Cisza.

Przysiadłem ciężko na blacie stolika. Milczałem. Milczał też Sherlock.
Bezwiednie patrzyłem, jak w ostatnich promieniach zachodzącego słońca fruwają drobinki kurzu. Wyglądały jak magiczny pył, pochodzący nie z tego świata. Może przyniósło go ze sobą czerwonawe światło słońca, żeby potem zaraz prędko go zabrać. Kiedy tylko słońce zniknie za horyzontem, a nad Londynem zapadnie noc, pełna jasnego, elektrycznego światła, które nie ma w sobie niczego magicznego. Po prostu jest, bo wymyślił je sobie człowiek. Jak wiele innych rzeczy, które przynosi człowiek, zniknie z końcem jego istnienia lub też zaraz potem.

Włosy Sherlocka lśniły w tym boskim-nieboskim, magicznym świetle, jak miedziane druty. Na każdym zakręcie radośnie błyskały w moją stronę, jakby koniecznie chciały zwrócić na siebie uwagę. Chociaż ich właścicielowi wcale na tym teraz nie zależało.

Szczupła dłoń detektywa zacisnęła się powoli na poduszcze, kiedy nagle jego głos zabrzmiał jak wystrzał, łamiąc idealną ciszę, nieprzerwaną nawet naszymi oddechami. Jakbyśmy obaj zaczęli machinalnie cicho chłonąć powietrze, wypuszczać je równie bezdźwięcznie. Dostosowując się do chwili, która dla nas obu trwała i trwała, chociaż była z każdą sekundą coraz bardziej nieznośna.

- Nie chcę umierać.

A ja czułem tak potworną pustkę w głowie, może nawet nie tylko tam, to ja sam stawałem się jedną wielką, ziejącą dziurą, której nie dało się zapełnić niczym i wszystko było teraz za nic. Być może nie potrafiłem objąć tego umysłem, może nie chciało o tym słyszeć moje serce. Ale wiadomość tłukła mi się gdzieś z tyłu czaszki, wciąż, wciąż i wciąż, nie dając sekundy na trzeźwe myślenie lub też rozpracowanie sprawy na mniejsze, prostsze do przetworzenia kawałeczki.
Od momentu, w którym Sherlock drżącą dłonią podał mi medycznie wyglądającą kartkę, wygniecioną, ubrudzoną, po widocznych śladach wielu ponownych zagięć i rozwinięć. Od momentu, w którym mój wzrok przebiegł szybko po linijkach tekstu i w którym Sherlock odwrócił się do okna, apatyczny, nieswój, zwiędły, bez swojej zwykłej energii, która czaiła się zawsze zaraz za płaszczykiem kilkudniowych depresji.

Od momentu, w którym zrozumiałem, że Sherlock umiera.

Nieodwołalnie, każdego dnia, każdej godziny, z każdą minutą, z kolejnymi sekundami posuwa się do tego, co nieuniknione. W tym momencie nie liczył się jego geniusz - Sherlock nie był chodzącym mózgiem, miał też ciało, które właśnie mu się sprzeniewieżyło. Być może robiło to po cichu i bez fajerwerków od dawna.

- Wiem. - odparłem głupio, zupełnie niepotrzebnie. Dorzucając do pełnego ciszy pokoju kolejnie, zbędne dźwięki.

- Chcę więcej czasu. - dodał - Potrzebuję więcej czasu.

Nie byłem pewien, ale wydało mi się, że jego oczy zaszkliły się bardziej, a po jego twarzy spłynęła pojedyńcza łza. Przebiegła przez kość policzkową, zostawiła za sobą mokry, lśniący ślad na brodzie i wtopiła się w kołnierz piżamy.

Chciałem go dotknąć, aby choć na moment podnieść go na duchu, pozwolić mu się na kimś fizycznie i psychicznie oprzeć. Ale to był Sherlock. Gardził czymś takim, nawet w stanie, w jakim znajdował się teraz.

Leżał więc tam, koło mnie, ale sam, bez niczego, co mogłoby go pocieszyć. Jak małe, smutne dziecko, które usłyszało, że zdechł jego ukochany piesek. Wczepiał dłonie w poduszkę tak mocno, że jego kostki pobielały.

A niewidzący wzrok obserwował wirujące jak styropianowe kulki w śnieżnej kuli cząsteczki kurzu. Lśniące, ruchliwe, nie z tego świata.


*

Pożegnanie z panią Hudson nie miało końca.

Kobieta co chwila przypominała sobie o czymś nowym i podczas, kiedy ja wraz z Gregiem pakowałem nasze manatki do rozklekotanego vana inspektora, ona zarzucała wspartego na lasce Sherlocka gradem swojej wymowy.

Była przerażona. Ukrywała to, ale to było jasne, tak samo jasne, jak to, że nigdy nie przyswoi wiadomości o chorobie Sherlocka. Dla niej był kochanym chłopcem, prawie synem. Nie było opcji, żeby kiedykolwiek mógł zniknąć. Po prostu musiał być.

Poprzedniego dnia obchodziliśmy trzydzieste ósme urodziny Sherlocka. Trochę wcześniej, niż były naprawdę. Greg miał zostać na noc, żebyśmy mogli wyruszyć z samego rana. Wpadła też Molly. Oboje starali się zachowywać swobodnie, chociaż wiszące nad towarzystwem fatum było niezbywalne. Przez twarz Grega przebiegały nerwowe uśmiechy, a Molly pomimo radosnej miny miała zaczerwienione, płaczące oczy.

Wszyscy wiedzieliśmy, że nie będzie kolejnych urodzin Sherlocka.

Sam detektyw kuśtykał po mieszkaniu z pomocą swojej laski, z którą ostatnio się nie rozstawał. Zbyt prędko się męczył, jego oddech stawał się krótki i chrapliwy, czasami jakby z głębi jego trzewi rozlegał się stłumiony jęk bólu.

Podczas któregoś z kolei opowiedzianego wyraźnie dla rozładowania atmosfery dowcipu nie wytrzymał. Rażąca sztuczność, że wszystko jest w porządku była wyczuwalna od razu. Sherlock nienawidził sztuczności.

Poderwał się na równe nogi, ciskając swoją laskę na oślep.

- Tak, umieram! Zdechnę jak pies, nim minie rok! Przestańcie udawać, nie mogę na was patrzeć! Obrzydzacie mnie! Jesteście tym przerażeni!

Oddychał ciężko, a my patrzyliśmy na niego, absolutnie nie wiedząc, co moglibyśmy odpowiedzieć.

Detektyw był jeszcze bledszy, niż zazwyczaj. Na jego czole zaperliły się krople potu, kiedy opadł na kanapę.

Pół godziny później prawie wił się z bólu.

Musiałem podać mu morfinę. Powoli stawała się czymś tak powszechnym, jak pastylki na ból gardła. Może bardziej.

Właśnie tak, podnieś głowę, Sherlock, jeszcze łyczek, malutki łyczek z małej szklanej buteleczki, przez której zawartość stajesz się jeszcze bardziej nieznośny.

Nie wiedziałem, jak to jest czuć taki ból i wiedzieć, jak każdego dnia jest się coraz bliżej końca.

Chciałem tylko móc mu się jak najlepiej przysłużyć. Jako jego przyjaciel. Zawdzięczam mu wiele. Jestem mu winny jeszcze więcej.

Nie mogłem nie czuć smutku, kiedy teraz patrzyłem na skuloną sylwetkę Sherlocka, kiedy uparcie próbował wdrapać się na siedzenie koło kierowcy. Był taki koszmarnie zawzięty, okrutnie nieporadny i tak bardzo słaby. A jednak wyrywał się do przodu, jak zawsze.

Pomogłem mu wsiąść.
Nie protestował.
Już tygodnie temu musiał przyznać sam przed sobą, że nie może unikać pomocy, bo sam stawał się nagle momentami nieporadny, jak dziecko.

Widziałem, że to właśnie najbardziej go bolało.

Pani Hudson uśmiechnęła się krzepiąco, kiedy Sherlock oparł swoją majestatyczną głowę o zagłówek tylnego siedzenia i przymknął oczy. Za nim na siedzenie kierowcy wpakował się Greg.

- John, obiecaj mi, że wrócicie szybko.
- Obiecuję. Przywiozę go pani z powrotem. On kocha Baker Street.
- A my kochamy jego. - pokiwała głową.

Machała nam jeszcze długo, kiedy auto zniknęło za zakrętem.

Potem wróciła do mieszkania.

Porządnie się wypłakać.



ROZDZIAŁ DRUGI
W drodze



Sherlock prędko zasnął na siedzeniu. My milczeliśmy, żeby go nie obudzić. Jego jasna twarz zalegała w miękkim gniazdku niebieskiego szalika i podskakiwała lekko na wybojach.

Takt w sączącej się cicho z radia piosence, mimowolne kiwnięcie głowy Sherlocka. Jego delikatne krzywienie się przez sen, kiedy słońce usiadło na jego twarzy i pomruki, przypominające ciche mruczenie jaguara.

Na przedniej szybie bieliła się do mnie jak wyrzut sumienia torba na zamek, w której były wszystkie jego lekarstwa.

Śpij, Sherlock. Odpoczywaj.

Jechaliśmy już od trzech godzin, Greg zaczynał być zmęczony. Kiedy dostrzegłem wiejską drogę, zaraz w nią skręciliśmy.

Okolica była piękna. Może niezbyt charakterystyczna, ale i tak piękna. Wśród zielonych wzgórz, opatulonych kamiennymi murkami z płaskich polnych kamieni, zbiegających miękką linią do punku, w ktorym ich subtelna zieloność zamieniała się w szarożwirową plażę. To tutaj rozbijemy pierwszy obóz.

Greg starał się zatrzymać vana jak najdelikatniej, ale i tak Sherlock poczuł, że stoimy i otworzył nieśpiesznie oczy.
Obróciłem się w jego stronę, akurat, żeby napotkać jego wzrok.

Przez chwilę patrzył na mnie, nie mrugając, a promienie słońca znów zmieniały jego włosy w miedziane druty.

- Muszę wziąć leki. - stwierdził, otwierając drzwi i wysiadając chwiejnie na piaszczystą drogę. Jego głowa musiała nadal być zasnuta mgiełką snu.

Greg rozciągnął się leniwie i też wyszedł z samochodu. Nie pozostało mi nic innego, jak też wysiąść, zabierając ze sobą białą torbę na zamek, zanim Sherlock zacznie miotać przekleństwami, że nie może jej znaleść.

*

Wesołe ognisko biło w górę, posyłając w niebo setki czerwonych, żarzących się iskierek, które stapiały się w jedno z gwiazdami na niebie. Od dłuższego patrzenia na te iskierki, od desperackich prób odkrycia, gdzie tak naprawdę kończy się ognisko i fontanna czerwonych światełek, a gdzie zaczyna nocne niebo, bolały oczy. Kiedy robiło się to wyjątkowo uparcie, zachodziły łzami.

Mieliśmy za sobą dobry dzień. Spacerowaliśmy po zielonych wzgórzach, aż doszliśmy do ciemnej linii lasu. Odgłosy szumu liści i jego małych mieszkańców działały kojąco.

Pod wieczór brodziliśmy po kolana w wodzie zatoczki, która okazała się zdradziecko zimna. Mnie i Gregowi dużo radości dostarczyło taplanie się jak czaple w tym lodowatym koktajlu i wydawanie odgłosów, przywodzących na myśl zarzynaną świnię, mających pokazywać, że tak, woda jest zimna, zimna, jak cholera, w roli ścisłości. Ku naszemu zdziwieniu, dołączył do nas i Sherlock. Nasze wrzaski musiało być słychać na kilka kilometrów.

Na sam koniec zaś, całą trójką, wpadliśmy w te bełty, jak ciężkie kamienie, kiedy Sherlock stracił równowagę na śliskim żwirze i chwycił się mnie, a ja starając się nie przewrócić chwyciłem się Grega.

Teraz, kiedy stawało się chłodniej, siedzieliśmy przy ognisku, pijąc herbatę z termosu i mocząc w niej okropnie słodkie herbatniki. Było słychać tylko naszą cichą rozmowę, daleki szum fal i jeszcze dalszy szum lasu.

I tak było dobrze. Tak powinno być.

Sherlock miał na głowie czerwoną, włóczkową czapeczkę, którą kiedyś, dawno temu zrobiła mu pani Hudson. Do tej pory czapeczka pozostawała w pogardzie, teraz jednak okazała się świetnym zatrzymywaczem ulatniającego się ciepła. Na czapeczkę Sherlock naciągnął kaptur kurtki, pod szyją miał szalik, a pod kurtką jeszcze sweter i bluzę. Jakby jego energia przestała go ogrzewać i jakby nagle potrzebował ciepła.

Lub też po prostu, jakby wpadł do lodowatej wody.

Uśmiechnąłem się nieznacznie na to wspomnienie.

- Herbatniki są dobre same w sobie. - stwierdziłem, zanurzając wspomniane ciastko w swoim blaszanym kubku - Ale z herbatą, to już zupełnie inna historia.

- Co nie zmienia faktu, że te tutaj to żywy cukier. - dodał Greg, oglądając dokładnie swojego herbatnika.

Sherlock rzucił mi nad ogniskiem rozkojarzone spojrzenie. Szczęki pracowicie mieliły herbatniki. Ostatnio zaczął jeść całkiem sporo.

Pukiel kręconych włosów wymknął mu się spod śmiesznej, włóczkowej czapeczki na jego wysokie czoło geniusza i nagle uśmiechnął się. Znałem aż za dobrze te minę; to była ta, która nigdy nie pozwalała mi zachować powagi.

Za chwilę śmialiśmy się obaj, razem, jak szaleńcy, jakby nagle ogarnęła nas idiotyczna, pusta wesołość.

Ale wręcz przeciwnie, z każdym kolejnym chichotem czułem, jak ma to coraz więcej sensu, zwłaszcza, kiedy dołączył do nas Greg.

Dziwnie było tak leniwie siedzieć na trawie, przed ogniskiem, w towarzystwie Sherlocka, który nie miał na sobie idealnie dopasowanego garnituru i majestatycznie powiewającego za nim długiego płaszcza, ale siedział tu w kurtce z goretexu, jeansach i komicznej czapeczce. Dziwnie też było z Gregiem, który nagle nie był spiętym inspektorem. Dziwnie, ale dobrze. Dziwnie dobrze.

*

Nikt by nigdy nie pomyślał, ile zatoczek, klifów, piaszczystych i żwirowych plaż znajduje się po tej stronie wybrzeża. Nie odkryje się ich, gnieżdząc się w Londynie. Z każdym kolejnym dniem odkrywaliśmy coś nowego, co zapierało nam dech w piersiach. W tych dniach Sherlock się śmiał.

Naprawdę się śmiał.
Był bardziej ludzki, niż kiedykolwiej.

Kuśtykał po trawiastych zboczach, a jego grzywka podlatywała w górę niczym ciemny ptak, za każdym razem razem, kiedy ściągał śmieszną czapeczkę.

Sherlock podziwiał.
Sherlock jadł.
Sherlock się nie nudził.
Sherlock żył.

- Kiedy wrócę do pracy, chyba zamordują mnie na miejscu. - wyznał pewnego wieczoru Greg.

Leżeliśmy rozleniwieni dookoła ogniska. Znów starałem się dostrzec początek nieba nad prychającym iskrami ogniskiem, a Sherlock zdawał się próbować policzyć gwiazdy na niebie.

- Zostawiłem ich w gorącym okresie - dodał, uklepując ręką zrolowany śpiwór, który miał pod głową.

- Nie chrzań, to największe pustki w przestępczości od półtora roku. - odezwał się Sherlock.

Nie wiedzieć czemu, bardzo nas ta uwaga rozbawiła. Razem z Gregiem parsknęliśmy śmiechem.

Z miejsca, w którym leżałem, widziałem profil Sherlocka, który też się uśmiechał.

- Właśnie dlatego! - odparował Greg - Jest wreszcie czas na papierkową robotę, a nikt nie chce tego robić. I wszyscy to na wszystkich zwalają.

Ponownie zarechotaliśmy jak grupa rozbawionych uczniaków.

- No, panowie! - zawołał Greg, podrywając się i nurkując w torbie, w której były zakupy z miasteczka, przez które dziś przechodziliśmy - Piwo?

Sherlock wyciągnął rękę i za moment już otwierał puszkę, która wydała z siebie potężny syk.

- Morfina i alkohol? Niezbyt fortunne połączenie. - stwierdziłem z ironią, podszytą troską.

Sherlock zbył mnie milczeniem, czy też może nie wiedział, co odpowiedzieć. Ale moment, przecież mowa o panie Cięta Riposta. A więc po prostu mnie olał.

Pociągnąłem łyk ze swojej puszki. Mój mózg nie chciał pracować. Było mu po prostu zbyt dobrze w tym stanie nicnierobienia, żeby mógł się teraz czymś zamartwiać.

- Mam idiotyczne uczucie. - odezwał się nagle Sherlock - Nie sądzę, żeby mógł je mieć ktoś, kto nie byłby w podobnej do mojej sytuacji. Jakby czas sobie ze mnie żartował, a wszystkie rzeczy, których kiedykolwiek chciałem pozostaną marzeniami, a nie możliwościami.

Przesłaliśmy sobie z Gregiem nad ogniskiem znaczące spojrzenie. Chyba trochę zawstydziła nas intymność tej wypowiedzi, zwłaszcza, że mówił to akurat Sherlock, który przez całe życie nie okazywał uczuć i siedział zamknięty w ciasnej skorupie.

Milczałem, milczał też Greg. Sherlock miał rację: nie byliśmy w takiej sytuacji, mogliśmy tylko próbować się w nią wczuć. Wizja była okropna. Jeszcze okropniejsze było to, że w tym bagnie siedział nasz przyjaciel. Nie mógł w odpowiednim momencie po prostu stwierdzić: "Oh, to okropne, pomyślę teraz o czymś innym, z resztą, to by mi się z pewnością nie przydarzyło". To była jego smutna rzeczywistość.


*

A pewnego dnia, kiedy zbliżał się wieczór i musieliśmy zacząć szukać miejsca na obóz, Sherlock nagle się zatrzymał.

- Jesteśmy niedaleko Zatoki.

- Zatoki? - zdziwił się Greg, nie wiedząc o co chodzi. Przecież dookoła było mnóstwo zatok.

Ale ja wiedziałem.

Sherlock opowiedział mi kiedyś w niespodziewanym napadzie ohydnego sentymentu o tym najdroższym dla niego miejscu na Ziemi.

- Pójdziemy tam. - odparłem, podążając za wzrokiem Sherlocka, gdzieś daleko.

Sherlock odwrócił się w moją stronę. Na tle zachodzącego Słońca jego sylwetka był czarna.

- Ale nie dziś, oczywiście.

I tak nasza wędrówka nabrała konkretnego celu. Pójdziemy do Zatoki, potem wrócimy na Baker Street.


*

W końcu nadszedł dzień, w którym było z nim źle. Buteleczka z morfiną towarzyszyła mu przez cały dzień, kiedy dreptał po wydmach, jednocześnie szpikując się nią na umór.

Kolejny dzień miał się ku końcowi. Ostatnie promienie słońca kładły długie cienie po wzgórzach i tańczyły na powierzchni fal.

- Na litość boską! - powiedział Sherlock i brzmiał teraz jak dobrze mi znany detektyw z Baker Street. - Znów będziemy siedzieć przy tym ognisku i jeść herbatniki, jak grupa harcerzy?

- Do tej pory nie miałeś nic przeciwko temu. - odparłem spokojnie, dorzucając do ognia suchych gałązek.

- Do tej pory. - sarknął - John, całe moje życie nie było szczęśliwe. Nie próbuj nagle sprawić, żeby takie się stało, tylko dlatego, że niedługo je stracę! To tylko durna gra, w którą dałem ci się wciągnąć! Nie ma znaczenia, kiedy i jak zdechnę. I tak nadejdzie to niedługo! A ty nie próbuj być dobrym pasterzem, który pomaga się nawrócić pod koniec!

Uniosłem głowę. Greg też spojrzał na Sherlocka.

- Sherlock... - powiedziałem, wstając powoli. - Niczego już nie mów.

- Ależ powiem! - prychnął detektyw - Jesteś tylko lekarzem wojskowym, który nie może usiedzieć na miejscu, bo ciągle chce czuć adrenalinę. Czuje się w obowiązku wobec ludzkości, nagiego przyodziać, głodnego nakramić i tak dalej. Sherlocka nawrócić. Zrobić z niego człowieka, bo przecież szkoda by było, żeby tak po prostu umarł, bez poznania świata normalnych ludzi, którym zależy, którzy mają przyjaciół i którzy nie opuszczają się w trudnych chwilach. Tak właśnie myślisz, prawda? Niech on w końcu zazna życia... Nie potrzebuję twojego współczucia!

Stałem przez moment, czując, że zaciskam pięści tak mocno, że zaczynają mi cierpnąć.
Rzuciłem Sherlockowi jedno spojrzenie, po czym odwróciłem się na pięcie i odszedłem w stronę wydm. Naprawdę teraz nie chciałem go widzieć.

Mewy goniły się po wieczornym niebie, skrzecząc donośnie. Robiło się coraz ciemniej i coraz zimniej, a ja siedziałem na piasku, prawie że płacząc.
Nie z powodu moich uczuć, a z powodu Sherlocka.

Po jakimś czasie przyszedł do mnie Greg. Dotknął mojego ramienia i powiedział:

- John... nie zamartwiaj się. Sherlock chrzani przez morfię.

- Wiem. - odparłem głucho, chociaż nie byłem tego tak pewien. Tego rodzaju wywody były bardzo w stylu Sherlocka, a że ostatnimi czasy zachowywał się inaczej...

Greg westchnął, stojąc nade mną, z rękami wciśniętymi w kieszenie.

- Ostatecznie, nazwał nas swoimi przyjaciółmi... - stwierdził, poszukując w kieszeni papierosów.

- To miła odmiana. - uśmiechnąłem się niewesoło, kiedy Greg siadał ciężko na piasku obok mnie. Podsunął mi fajki.

Nie paliłem od czasów wojska i byłem z tego bardzo dumny. Ale teraz poczułem, że po prostu powinienem. To był odpowiedni moment.

Obaj zakurzyliśmy, patrząc na spokojne dziś morze. Trzeba było wracać do obozu, Sherlock nie mógł pozostawać bez opieki.


*

Ten dzień był trudny. Co prawda, nasze niesnaski poszły dość szybko w zapomnienie, ale teraz czekała nas najtrudniejsza część wędrówki.
Kolejne wzgórza rosły coraz wyżej, potem zmieniając się w wydmy. Sherlock prędko się męczył. Chyba czeka nas jeszcze jeden obóz przed zatoką.

- Jasna cholera. - wysapał Greg, przystając. Reszta grupy skwapliwie z tego skorzystała i też się zatrzymała. Inspektor podrzucił plecak na ramionach.

- Nie możemy wywalić czegoś? Nie da się z tym iść. Zabierzemy, jak będziemy wracać.

- Nie marudź. - odparłem, podrzucając swój plecak.

- Łatwo ci mówić, ty nie niesiesz tych pieprzonych fajerwerków.

- Fajerwerków? - zdziwił się Sherlock, marszcząc brwi.

- Greeeeeeg! - krzyknąłem, trzepiąc go w ucho - Wygadałeś się o niespodziance.

- Jakiej niespodziance? - zdziwił sie jeszcze bardziej Sherlock.

- Pomyśleliśmy... - zacząłem - Że lubisz patrzeć w gwiazdy. Tak, jak mi kiedyś powiedziałeś, chociaż cię nie obchodzą, potrafisz docenić ich piękno. Chcieliśmy zdetonować to w Zatoce. - wytłumaczyłem.

Sherlock uśmiechnął się połową twarzy.

- Nie możemy odpalić ich tutaj? - spytał Greg - Ważą tonę!


Kiedy nadszedł mrok, a nasz obóz był już dawno rozbity, nad jakąś zapomnianą przez Boga i ludzi wydmą urządziliśmy pokaz pirotechniczny, który mógłby zawstydzić noworoczne fajerwerki w Londynie.

Biegaliśmy z Gregiem jak idioci, odpalając kolejne race, po czym odbiegaliśmy z rykiem. Na końcu zrobiło nam sie tak wesoło, że po każdej detonacji padaliśmy w ostrą trawę, jak na komendę "padnij!".

Sherlock siedział przed namiotem, patrząc w niebo. Uśmiechał się i rechotał z nami, kiedy jedna raca o mało nie osmaliła nam głów. Wyciągnął dłoń przed siebie, jakby mógł dotknąć nieba i siedział tak, ze swoją śmieszną czapeczką na głowie.

I tak bardzo kojarzyło mi się to z inną sytuacją, kiedy też czułem, że mogę go na zawsze stracić, a jego dłoń też była wyciągnięta w kierunku złego świata.


O wiele później, kiedy już wszystkie race zostały odpalone (przez co nasze manatki stały się nieporównywalnie lżejsze) i leżeliśmy przed ogniskiem, Sherlock i Greg palili. Nawet nie powiedziałem słowa do Sherlocka. Trudno mi było chociażby dopuścić do siebie taką myśl, ale jego organizmowi naprawdę było już wszystko jedno.

- Zastanawiam się, jak tam jest. Po drugiej stronie. - powiedział Sherlock, wypuszczając w nocne niebo cienką smużkę dymu.

Milczeliśmy przez moment.

- Dzięki, że subtelnie przypomniałeś, że umierasz, zapomniałem. - powiedział w końcu Greg.

Wszyscy trzej parsknęliśmy śmiechem.

- Człowiek od zawsze się nad tym zastanawia. Wątpię, żebym ja wymyślił coś mądrzejszego. - stwierdził Sherlock, otrzepując popiół z papierosa - No i nie jestem wierzący, więc raczej nie trafię do nieba.

- Nawet gdybyś był, wywaliliby cię stamtąd za wkurzanie wszystkich dookoła. - stwierdziłem. Znów się zaśmialiśmy.

Nad nami miliony, miliardów gwiazd, pod nami ciemne wydmy.

- Zostało tak mało do Zatoki. - powiedziałem Sherlock - Jutro od trzeciej gwiazdy na prawo, i na północ do rana.


*

Następnego dnia jednak Sherlock miał problem, żeby wstać. Mogliśmy zostać w tym miejscu jeszcze dzień, jednak detektyw uparcie twierdził, że może iść dalej. Po dwustu metrach nie mogłem już patrzeć, jak się męczy. Greg wziął wszystkie manatki, a ja kazałem Sherlockowi włazić mi na plecy.

Z przodu dyndały jego chude nogi, a jego ręce oplatały mi szyję. Jakimś dziwnym trafem ta bliskość mi odowiadała.

- Ludzie by gadali. - parsknął mi w kark Sherlock.

- Och, zamknij się. - odpowiedziałem, chociaż mimowolnie się uśmiechnąłem - Twoje sześć stóp z hakiem trochę waży.

Posłusznie ucichł.

Przez większość czasu nie ruszał się i nie wydawał żadnego dźwięku. Zacząłem się martwić, ale uspokoiłem się, kiedy przystanąłem i poczułem jego regularny, spokojny oddech. Zasnął.

A zatoka była zaraz przed nami.

Sherlock obudził się w odpowiednim momencie, żeby z najwyższej wydmy, na której staliśmy mógł spojrzeć na rozciągającą się pod nami Zatokę.
Stanęliśmy, napawając się widokiem i poczuciem, że dotarliśmy do celu. Czułem, jak Sherlock wyciąga szyję nad moją głową.

- Wiecie co? Nie o tę Zatokę mi chodziło.

Spojrzeliśmy na niego (ja prawie skręciłem przy tym kark).

Sherlock parsknął.

- Na litość boską, Sherlock! - zawołałem, też zaczynając śmiać się jak wariat.


*

- Teraz pójdę już sam. - stwierdził Sherlock, kiedy zaczął się piasek.

- Jesteś pewien? - spytałem

- Tak. Odpocząłem, mogę iść. - stwierdził i zaczął zsuwać mi się z pleców.

Mogło mi się to tylko wydawać, ale poczułem, jakby przedtem delikatnie pocałował mnie w odsłonięty kark.
Jeśli zrobił to naprawdę, to był najsłodszy i najbardziej zasłużony całus, jaki kiedykolwiek dostałem.


Muzyczka > www.youtube.com/watch?v=KfoXGK…

ROZDZIAŁ TRZECI

Morfinowy toast


Sherlock faktycznie odpoczął. Kiedy mu taplaliśmy się w najlepsze w morzu, on brodził po kolana i wyglądało na to, że miał nie mniejszy ubaw, niż ja i Greg.

Zgodnie już z tradycją leżeliśmy przy ognisku.

- Jutro wypłynę na środek Zatoki i już nie wrócę. - oświadczył Sherlock.

- Co takiego? - spytałem, czując, jakby serce miało wyskoczyć mi z piersi.

- Słyszałeś. Nigdy nie czułem się tak bardzo żywy i teraz, właśnie teraz chcę to zakończyć. Nie chcę umierać w bólu, dzień po dniu.

- Ty... - wymamrotał Greg - Ty to obmyśliłeś już dawno!

Spojrzenie Sherlocka starczyło za odpowiedź.

- Co... co niby powiemy Molly..? Pani Hudson...?

- To samo, co powiecie policji. Obudziliście się rano, a mnie nie było. Zaczęliście szukać i znaleźliście ciało unoszące się przy brzegu. - oświadczył spokojnie Sherlock.

- Jak możesz mówić o tym z takim spokojem!? - spytałem, podrywając się. - Chyba nie sądzisz, że pozwolimy ci...

- Nie rozumiesz, John? Nie chcę. Umierać. W bólu. To typowo ludzkie, powinieneś to rozumieć.

- Ale... - Greg zawahał się - Nie możesz wrócić do domu i przedawkować leki, jak normalny człowiek? Po prostu zaśniesz. - inspektor poruszył się niespokojnie.

- Nie. Chcę mieć świadomość umierania. Słona woda w płucach, cokolwiek. Świadomość tego, że walczę.

- A pani Hudson? Molly? Nie pożegnasz się z nimi? - spytałem, starając się mówić spokojnie, chociaż głos zaczynał mi drżeć.

- Nie będzie lepszego pożegnania. Pozwólice mi.

Cisza pomiędzy nami musiała być ciszą absolutną. Taka cisza musiała chyba istnieć w kosmosie.

Ciągnęła się i ciągnęła.

- ...Przepraszam. - odezwał się nagle Sherlock. Ze zdumieniem stwierdziłem, że po jego twarzy spływają łzy i nawet nie próbuje się z tym kryć - Wymagam zbyt wiele.

Kiwnąłem niepewnie głową. To samo zrobił Greg.

Nie widzieliśmy jeszcze, że będzie coś, co zmieni naszą decyzję.

*

Dzieliłem z Sherlockiem namiot, Greg spał w osobnym. To dlatego ja pierwszy usłyszałem, jak Sherlock się dusi.

Leżał na wznak, łapiąc łapczywie powietrze, jak ryba wyrzucona na brzeg. Wyrwałem sie spod kocy i śpiwora i zapaliłem lampę.

- Sherlock... - wysapałem, patrząc, jak jego czoło oblewają krople gęstego potu i jak jego twarz jest wykrzywiona w wyrazie bólu.

Starając się zachować przytomność umysłu, rzuciłem się do plecaka, szukając rozpaczliwie jego torby z lekami. Jęki Sherlocka wypełniły już teraz całe obozowisko. Wił się niczym w konwulsjach, a ja za nic nie mogłem znaleść tej pieprzonej, białej torby na zamek.

Wypadłem na zewnątrz. Greg wyskoczył akurat ze swojego namiotu.

- Co się dzieje?

- Sherlock. - odparłem krótko, ciskając plecakiem z całej siły o ziemię - Nie ma jego lekarstw! Musieliśmy je zgubić! Musieliśmy je, kurwa, zgubić!

- Kurwa! - zaklął Greg, chwytając latarkę - Pójdę ich poszukać! Muszą być gdzieś przy drodzę, którą dziś szliśmy.

- Nie jestem głuchy, wiecie? - odezwał się Sherlock z namiotu.

Nie było czasu na pogaduszki. Ja wróciłem prędko do namiotu, a Greg rzucił się w ciemność, przyświecając sobie latarką i komórką.

Sherlock, upocony jak mysz, jęczał i rżęził.

Opadłem na kolana, przytrzymując jego głowę.

- Sherlock... Sherlock... Wytrzymaj! Greg zaraz znajdzie lekarstwa!

Sherlock spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem.
Wyciągnął dłonie i chwycił moją twarz, tak samo, jak ja trzmałem jego. Pogładziłem go machinalnie po policzku.

Każda sekunda zdawała się być na wagę złota.
Liczyłem kolejne oddechy Sherlocka, żeby się uspokoić.

Za dłuższą chwilę usłyszałem, jak Greg szamocze się z płótnem przy wejściu.

- Mam!

- Jezu! - zawołałem, zawierając w tym wykrzykniku wszystkie swoje emocje, w tym niebotyczną ulgę.


*

Po ciemnej nocy nadszedł jasny, ale szary poranek.
Sherock leżał na piasku, ubrany we wszystkie warstwy, jakie miał. Jego głowa zlegała na moich kolanach, a ja znow machinalnie gładziłem jego policzek i ciemne loki. Dziś nie były miedziane.

*

Spojrzałem na Grega. A Greg spojrzał na mnie.
Nie mogłem się powstrzymać.

Moja twarz wykrzywiła się w płaczu.

Widzieliśmy stąd dokładnie, szary piasek, szarą wodę, szare niebo. I ciemną głowę Sherlocka, unoszącą się na wodzie jak korek.

Chociaż nie. Ja sam prawie niczego nie widziałem. Łzy za bardzo zalewały mi oczy, stapiając wszystko w szary, magiczny krajobraz.

Zrobiłem krok o przodu, zataczając się i prawie wywracając. Potem drugi. Potem zacząłem działać szybciej. Zdarłem z siebie sweter i buty i wbiegłem do lodowatej wody.

Jakimś ułamkiem świadomości zarejestrowałem, że to samo robi Lestrade.

Ale ja już płynąłem w stronę Sherlocka, który nagle się zatrzymał.

- Cholera! - dobiegło mnie nagle z tyłu. W tym samym momencie wyciągnąłem rękę i chwyciłem ramię Sherlocka.

- Nie umiem pływać! - zaklął ponownie Lestrade, zbierając się rozpaczliwymi rzutami na brzeg.

Popatrzyłem na Sherlocka. Jego zmęczoną od choroby twarz i nadal bystre, zielonkawe dziś oczy. Takie oczy miał, kiedy się razem śmialiśmy.

- Prawie przeżyłeś Grega. - zaśmiałem się niewesoło.

Sherlock odwzajemnił uśmiech.

Jego dłonie błądziły po moich mokrych ramionach.

- Pozwolisz mi, prawda? - spytał.

Poczułem nowe łzy napływające mi do oczu.

- Tak. - powiedziałem po prostu, ocierając kciukiem wodę z jego nosa.

- Dziękuję. - powiedział Sherlock, a jego jasne oczy skierowały się na niebo, jakby poszukiwał swoich trzech gwiazd.

A potem dał nura w ciemną otchłań. Wstrzymałem szloch i po odczekaniu chwilę zanurkowałem za nim.

Woda morska szczypała mnie w oczy, do nosa wpadły mi jej chyba hektolitry. Ale teraz to się nie liczyło.

Sherlock wyglądał, jakby w końcu sam zaczął płakać. Wyciągnął dłoń w moim kierunku, tym znajomym gestem, który kojarzył mi się z niepowetowaną, bolesną stratą.

Jego ciemne włosy rozbiły się w chmurę, koszula przywarła do ciała. Poruszał gwałtownie rękami, żeby ściągnąć się jak najniżej, na dno.

Kochać, to pozwolić komuś odejść. Być przyjacielem, to patrzeć, jak ktoś odchodzi.

Jeszcze tylko jedno spojrzenie, którego nie mogłem dobrze zarejestować przez słoną wodę.

I Sherlock stracił świadomość.
Przestał się poruszać.
Już tylko wypuścił z płuc resztki powietrza.



Holowałem go do brzegu. Miałem nagle jakieś siły, o których nie miałem wcześniej pojęcia.

Tuż przy brzegu zachłysnąłem sie wodą Nie chciałem dłużej żyć, mogłem utopić się, tutaj, w tych dwóch calach wody.

Jednak poczułem, jak silna ręka wyciąga mnie na piasek.
Greg.

Nie otwierałem oczu, kaszląc wodą i piaskiem.
Nie chciałem tego widzieć.
Niczego nie chciałem.
Mogłem tu leżeć do końca świata.

Rozwarłem jednak w końcu powieki.
Zataczając się, przeszedłem w kucki do Sherlocka.
Bo to nie było ciało, to był Sherlock. Sherlock. Sherlock...

Po raz ostatni chwyciłem jego zimną twarz w dłonie.
Zamarł z wyrazem spokoju na jego eleganckiej twarzy.

*

"Tak więc, wznoszę morfinowy toast w Waszą stronę. Jak pewnie pamiętacie, dziś są moje urodziny. Wiedzcie, że Was wszystkich kochałem i uczyniliście moje życie szczęśliwszym.

I nie ma w tym wszystkim tragedii. SH"
Ficzek generalnie inspirowany filmem "Third Star", w niektórych momentach bezczelnie zerżnięty do żywego, w innych w bardzo, bardzo luźnej interpretacji.
© 2013 - 2024 FanRubyGloom
Comments21
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
endounakaba's avatar
Jestem zaskoczona, że moje serduszko to wytrzymało, jezu. Chyba jeszcze nigdy tak bardzo nie płakałam nad fanfikiem ;; ❤